Był pochmurny, lecz spokojny dzień. Na jeziorze Calenhad stała Wieża Kręgu Maginów, dumnie pięła swe mury wysoko, ku zachmurzonemu niebu. Od skał, z których zostały wyciosane poszczególne cegły, odbijały się pojedyncze promienie słońca. Pomostem w kierunku łodzi transportujących ludzi do wieży zmierzało trzech mężczyzn.
Dwóch z nich,
dumnych i wyprostowanych, było odzianych w lśniące zbroje z wyrytym symbolem
zakonu na napierśnikach. Starali się utrzymać szamocącego się miedzy nimi
młodzieńca. Był to na oko około dwudziestopięcioletni chłopak o jasnych włosach
koloru dojrzałej pszenicy. W jego piwnych oczach czaiła się panika i strach, a
na twarzy malowała gorycz.
– Zostawcie
mnie! Nie macie prawa! – krzyczał pojmany. – Nie! Nie dam się zapuszkować! Nie
spędzę reszty życia w tym... czymś!
– Zamknij się,
magu! dla twojej informacji mamy takie prawo – warknął jeden z templariuszy zza
swojej przyłbicy.
Słońce
przedzierające się przez chmury dopełniało nieprzyjemnego widoku. Nad taflą jeziora
leniwie latały komary. W zaroślach słychać było żabi rechot, który w tamtej
sytuacji zdawał się drwić z próbującego się oswobodzić za wszelką cenę
człowieka.
Anders, bo tak
się nazywał ów nieszczęśnik, sam nie wiedział, skąd dokładnie pochodził oraz
gdzie się urodził. Tułał się z wioski do wioski, żebrząc o kawałek chleba albo
imając się rożnych prac. Od najmłodszych
lat wiedział, że był inny. Wiedział też, że miał dar, jakiego inne dzieci nie
posiadały. Potrafił sprawiać, że w środku lata kałuże pokrywały się grubą
warstwą lodu. Kiedy zaś ziemia była w okowach lodu, potrafił się ogrzać za
pomocą swojej siły woli, wtedy z jego rąk buchały ciepłe i przyjemne płomyki.
Anders jeszcze zaledwie dwa dni temu wędrował
do pobliskiej wioski Redcliffe. Słyszał, że tamtejszy arl jest łaskawy dla
przyjezdnych i przyjmuje większość na służbę w zamku. Nie mógł wiedzieć, że rycerze
podążający w tym samym kierunku, co on, byli templariuszami. W zasadzie nigdy
przedtem żadnego nie spotkał. O wysłannikach Zakonu wiedział tyle, ile
podsłuchał w rozmowach wieśniaków z okolicznych wiosek. Chodziły wieści, że
templariusze to bezwzględni łowcy magów, którzy nie cofną się przed niczym, by
schwytać apostatę. Wszystkie plotki, jakich zwykł słuchać, opisywały tylko
działanie rycerzy, nigdy ich wygląd.
Był głupcem.
Sztuka, którą
władał, nie była przeznaczona dla oczu zwykłych śmiertelników. Jednak próżność
go zgubiła. Chciał się pochwalić i zaimponować towarzyszącym mu żołnierzom. Nie
zdążył rozniecić płomienia w swych rękach, a już został powalony na ziemię antymagiczną
aurą – Świętym Uderzeniem. Jeśli celem był mag, stracił on swoją energię
magiczną i odnosił dodatkowe obrażenia, dzięki czemu nie był w stanie rzucić
nawet najprostszego zaklęcia.
– Na mocy
prawa nadanego mi przez Zakon, Stwórcę oraz Andrastę, ja, templariusz Miles
Arwen, pozbawiam cię wolności na podstawie twych zdolności magicznych. Za swą
naturę zostajesz zesłany do Kręgu Maginów, gdzie w odosobnieniu szkolony
będziesz i obserwowany. Próby stawiania oporu będą postrzegane jako zachowanie
agresywne oraz mogą skutkować
natychmiastową egzekucją. – Anders leżał oniemiały, przygwożdżony
ciężarem rosłego mężczyzny.
Związali mu
ręce i zaczęli prowadzić na północ, ku Kręgu.
– Błagam! Zostawcie
mnie! – krzyczał przeraźliwie, gdy jeden z templariuszy wrzucił go do łódki.
Krzyki
mężczyzny zaczęły wzbudzać zainteresowanie ludzi przebywających w karczmie
nieopodal.
– Błagam,
nigdy nikomu nie zrobiłem krzywdy! Puśćcie mnie!
Uderzenie;
zapiekł go policzek.
– Zamilkniesz wreszcie, szumowino?! Nikt cię
nie morduje!
Mag ze
zrezygnowaniem oparł głowę na kolanach. Jego złociste włosy sięgające ramion
otoczyły mu twarz. Patrząc z daleka, można pomyśleć, że spływał na niego
wodospad płynnego złota.
Bał się. Słyszał
różne rzeczy o Kręgu, przerażające rzeczy. Powiadali, że stamtąd się już nie
wychodzi. On kochał wolność, tak naprawdę wszystko, czego pragnął, to wolność!
Łódka odbiła
od brzegu. Nie było już szans na ucieczkę. Anders spojrzał tęsknym wzrokiem na
oddalający się brzeg, po czym zwrócił oczy na olbrzymią budowlę, która
przyprawiała go o dreszcze.
Podróż nie
była długa. Gdy dobili, czekały na nich dwie osoby.
– Wstawaj! –
odezwał się ten sam rycerz, który go uderzył. Jego głos tym razem był
cieplejszy i złudnie milszy.
Anders
podniósł się bez ociągania, bo jaki teraz sens miała walka?
– Witaj, młodzieńcze
– odezwał się postawny, siwiejący templariusz. – Nazywam się Gregor, jestem tu
komturem, a to jest Irving, Pierwszy Zaklinacz.
Stojący obok
niego brodaty starzec o ufnych oczach podszedł do apostaty, po czym zdjął mu z
nadgarstków więzy.
– Nie pętamy
tu swoich. Teraz to będzie twój dom, a ja zrobię co w mojej mocy, by ci było tu
jak najlepiej. Jak cię zwą, mój drogi chłopcze? – spytał z wyraźną troską w
głosie.
– Jestem
Anders. – Człowiek odwrócił twarz ku zachodzącemu słońcu.
W jego
zwężonych oczach była zawarta cała gorycz i smutek utraconej wolności.
Był pochmurny, lecz spokojny dzień. Na jeziorze Calenhad
stała Wieża Kręgu Maginów, dumnie
Ogólnie podoba mi się pomysł z napisaniem cokolwiek o innych bohaterach - o ich przeszłości, i jak wygląda to w Twojej głowie. Lubię postać Andersa, którego moim zdaniem "zepsuli" w drugiej części. Jednakże nie o tym mowa. Bardzo smutny tekst, szczególnie ostatnie zdanie.
OdpowiedzUsuńTak poza tym, bardzo cieszę się, że pojawiło się tu coś nowego. :)
Jak to opowiadanie pasuje do Andersa, jeszcze sprzed wydarzeń w Przebudzeniu. Wierzę, że taki właśnie był, naiwny i łatwowierny, zanim życie w Kręgu uświadomiło go o prawdzie i zanim poznał Justyniana. Miałam dreszcze jak czytałam ostatnie zdanie, świetne powiązanie z początkiem :)
OdpowiedzUsuńBardzo lubię Andersa, to moja druga miłość zaraz po Fenrisie. Choć sama dwójka nie dorównuje jedynce, i tak czuję do niej ogromny sentyment, coś mi się zdaje, że po Originie czekają mnie kolejne przygody (ale to dopiero jak wrócę z Woostockuu <3)
OdpowiedzUsuń